Lublin - Lubelski Ośrodek Informacji Turystycznej - opowieści o cenzurze
I straszno i śmieszno, czyli dole i niedole Wojewódzkiego Ośrodka Informacji Turystycznej w Lublinie w okresie schyłku PRL-u
Stanisław Turski
I straszno i śmieszno, czyli dole i niedole Wojewódzkiego Ośrodka Informacji Turystycznej w Lublinie w okresie schyłku PRL-u
Opowieść I
Z początkiem lat osiemdziesiątych przyszło mi zajmować się zawodowo sprawami redakcyjno- wydawniczymi, głównie realizacją informatorów turystycznych, folderów, niekiedy albumów, a dosyć często planszowych kalendarzy promocyjnych i plakatów krajoznawczych.
Pewnego razu nasz Wojewódzki Ośrodek Informacji Turystycznej przebrnął pomyślnie przez wszystkie etapy procesu wydawniczego, łącznie z drukarnią, która wykonała kilkutysięczny nakład dużego kalendarza planszowego przedstawiający Bramę Krakowską, i kiedy nic nie zapowiadało burzy, rozpoczęła się ostra krytyka ze strony partyjnych ideologów. Krytyka ta była skierowana pod adresem lubelskiego WOIT, autora fotografii Lucjana D., naszych zwierzchników, czyli pracowników Wydziału Sportu i Turystyki Urzędu Wojewódzkiego, a także, nie dość czujnego w tym wypadku, Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk w Lublinie.
Trzeba wiedzieć, że w okresie PRL-u każdy przejaw działalności wydawniczej, i to na wszystkich etapach realizacji, ba, nawet po jej zakończeniu(!) był kontrolowany przez policje tajne i widne, płciowe i bezpłciowe- jak pisał niegdyś C.K.Norwid.
Powodem wymienionej krytyki był fakt, że towarzysze z Wojewódzkiego Komitetu PZPR dostrzegli na fotografii zamieszczonej w kalendarzu, nie tylko potężną sylwetkę Bramy Krakowskiej ale też zauważyli mizerny kiosk "Ruchu", zaś przed nim, stojacą kolejkę, o zgrozo, aż siedmiu osób! W kolejce tej stali, jak mniemam, nabywcy "sportów" lub innych marek papierosów, które właśnie "rzucono" do owego kiosku, a które można było kupić wyłącznie na przydziałowe kartki miesięczne.
- "Cóż wy tam towarzysze od turystyki, trudności aprowizacyjne naszego kraju chcecie promować? Toż to wielki błąd polityczny ! Nie dało się p r z e c z e k a ć tej kolejki i wtedy zrobić zdjęcie, bez tych ludzi?..."
Moja próba tłumaczenia, jako kierownika redakcji WOIT, że skoro stoi kiosk "Ruchu" to tym samym widoczny na zdjęciu "ruch w handlu" dobrze świadczy o tej instytucji... potraktowano jako skrajną naiwność i brak wyrobienia ideologicznego, co przyjąłem ze skrytym zadowoleniem jako komplement.
Opowieść II
Hotel Lublinianka i kościół w Piotrawinie
Zgodnie z prawem serii, kolejne dwa kalendarze plakatowe stały się również sprawcami politycznej awantury. Znowu poszło o poboczne wątki, które według pracowników "aparatu" potraktowane zostały jako prowokacja i karygodny brak czujności ideologicznej.
Powodem wymienionych zarzutów stało się zamieszczone w kalendarzu zdjęcie autorstwa Zbigniewa Z., które przedstawiało okazały gmach Hotelu Lublinianka i kilkunastu ludzi, przechodzacych przez pasy dla pieszych przy zielonym świetle, od strony Placu Litewskiego. Otóż towarzysze dostrzegli (a cenzorzy na dostarczonym wcześniej slajdzie, nie!), że na przejściu widać było obok ludzi także pieska, biegnącego sobie samopas. Padł więc ostry, krytyczny zarzut, "że to musi być pies bezpański", i na nic zdały sie tłumaczenia niżej podpisanego, ze sobaka nikomu nie wadzi, jest zadbana i dobrze wie, gdzie i kiedy należy bezpiecznie przekraczać ulicę.
Zarzuty decydentów były jednak miażdżące. Oto one: Wojewódzki Ośrodek Informacji Turystycznej oraz jego dyrekcja i redakcja, zamiast promowania walorów turystycznych regionu, przemyca informację, no może nieświadomie ale czujności i w y r o b i e n i a politycznego zabrakło(!), że Lublin jest miastem bezpańskich psów, a to może być odczytane jako brak zaradności służb porządkowych Lublina a co za tym idzie, godzi w powagę lokalnych władz. Takie zaś beztroskie działanie można 'podciagnąć" pod szkodnictwo, ot co! " Koniec, kropka!
Inne zgoła zarzuty, odnosiły się do kolejnego wydrukowanego kalendarza plakatowego, na którym była zamieszczona fotografia gotyckiego kościoła parafialnego pw. św. Stanisława w Piotrawinie nad Wisłą i stojącej obok kaplicy, nad domniemanym grobem św. Piotrawina Zarzuty te były szczytem absurdu.
Fakty były takie, że to Piotr M. i ja wykonaliśmy zdjęcie tychże obiektów, i jak się w tym momencie okazało, za bardzo ś w i ę t y c h dla ówczesnych władz... no i trzeba sie było do czegoś przyczepić.
Oto teraz, już po wydrukowaniu kalendarza, mimo przeglądania wcześniej przez cenzora slajdów - i to przez lupę - (tak, tak), towarzysze dostrzegli na zdjęciu, opartą o mur kościelny drewnianą drabinę. (Właśnie niedawno skończył się jakiś remont i widocznie robotnicy nie zdążyli jej odstawić).
- "To prowokacja" - orzekł najważniejszy z grona krytykantów i oskarżycieli. Na takie dictum, słyszący te słowa kompletnie zdurnieli, a więc: ja, dyrektor naszej firmy oraz zwierzchność z ramienia Urzedu Wojewódzkiego - płatnika tego nieszczesnego kalendarza.. Jeden z towarzyszy wyjaśnił dlaczego należy mówić o prowokacji. Otóż wedle tego, biegłego jak się okazało w Piśmie Świetym ideologa, (myślę że w Talmudzie jeszcze bardziej), owa realna piotrawińska drabina, będzie kojarzyć się ludziom patrzącym na zdjęcie, ze snem św. Jakuba, opisanym w Biblii...
Wtedy i ja przypomniałem sobie, że po drabinie, która przyśniła się Jakubowi, wszyscy grzesznicy mają wejść kiedyś do nieba..., no a przecież w Komitecie PZPR grzeszników aż nadto. Boże, kto bedzie rządził Lublinem, Lubelszczyzną i Polską, jeżeli tu, na ziemi, ich zabraknie?
- "Chcielibyście żeby świeckie państwo polskie dotowało wydawnictwo, które nas ośmiesza, tak? Cały ten nakład należy zniszczyć!"
Na szczęście, po kilku dniach burzliwej dyskusji na ten temat, sprawa ucichła i kalendarz został dyskretnie rozprowadzony po różnych instytucjach w Lublinie i województwie.
Nie jestem jednak przekonany, że sen Jakuba spełni się kiedykolwiek...
Opowieść III
Jabłeczna
W latach osiemdziesiątych, Wojewódzki Ośrodek Informacji Turystycznej zaplanował wydanie 3 tysięcy egzemplarzy plakatów promocyjnych pt. Jabłeczna - zabytkowy zespół klasztorno - cerkiewny. Uzyskano zgodę Ministerstwa Kultury, asygnatę na przydział papieru kredowego, Zbigniew Zugaj wykonał znakomite zdjęcia monasteru, w asyscie niżej podpisanego, a Barbara Bałdyga stworzyła świetny projekt graficzny. Z tymi materiałami udałem się do lubelskiej cenzury z wnioskiem o akceptację.
Bardzo się skrzywił towarzysz cenzor, że mu się taki religijny tematycznie pasztet przynosi. Wił się jak piskorz i szukał jakiegokolwiek argumentu żeby zniechęcić nasz zamiar wydania plakatu.
- "Po co włazicie w to prawosławie? Nie ma świeckich tematów? I jeszcze ten – jak wy go nazywacie - święty Onufry w podpisie jednego ze zdjęć! Dlaczego nie napiszecie np. "ikona z postacią Onufrego?" - O, to zdjęcie z pomnikowymi dębami jak najbardziej słuszne, chociaż... w dali widać przecież Bug, znaczy się granicę ze Związkiem Radzieckim a to strefa nie za bardzo, wiecie, do pokazywania. Rozumiemy się ?!".
- "Ale my mamy wszystkie zezwolenia na wydanie tego plakatu a na zdjęciu nie widać Bugu, tylko starorzecze, do rzeki jest jeszcze z kilometr. Proszę zatem o pieczątkę bo w Lubelskich Zakładach Graficznych mamy wyznaczoną kolejkę do druku. Teraz jest zresztą trend ekumeniczny w polityce państwa polskiego, więc proszę o akceptację i pieczątkę."
- "A jak potem towarzysze z Warszawy głowę mi zmyją? Przecież na tych pięciu zdjęciach za dużo jest religijności, świętości i aż straszno coś takiego gdziekolwiek powiesić."
- "Ja jednak nie ustąpię i czekam na waszą zgodę".
- "Mówicie, że nie ustąpicie?... Jeszcze zobaczymy. No tak... no tak... A któraż jest teraz godzina, a?"
- "Dwunasta, bo słyszę w waszym radiu hejnał z Krakowa".
- "No właśnie! To wyjdźcie sobie za drzwi i zobaczcie co na nich p i s z e.
- "Lubelski Urząd Kontroli Prasy, Wydawnictw i Widowisk. Przyjęcia interesantów w godz. 8 - 12.
- "No właśnie! A już 12-sta bije, więc jest regulaminowy koniec urzędowania a to znaczy, że p o c z a s i e pieczątki Wam przybić nie mogę. Musicie przyjść innym razem" - orzekł triumfująco cerber z ulicy Okopowej, bo tamże mieścił się ów urząd przyprawiający interesantów o siódme poty.
Na zakończenie tej historii dodam, że złożyłem w tejże cenzurze jeszcze kilka wizyt, cały czas zabiegając o uzyskanie pozwolenia na plakat Klasztor w Jabłecznej. Moja metoda na przetrzymanie, zarówno niechęci cenzora, jak i jego krytycznego nastawienia, przyniosła w końcu sukces, chociaż okupiony niemalże nerwicą. Plakat został wydrukowany i był rozchwytywany przez turystów. Niejeden też towarzysz powiesił go w swoim gabinecie, jako dowód ekumenicznego, znaczy się t r y n d u władzy, która trzyma rękę n a p u l s i e...
Opowieść IV
Kozłówka
Tym razem przyniosłem do cenzury wszystkie materiały potrzebne do wydrukowania informatora turystycznego pt. Kozłówka - zespół pałacowo-parkowy. Po stwierdzeniu, że maszynopis ma objętość 60 stron, cenzor wyznaczył mi spotkanie za miesiąc, jednakże już po tygodniu zostałem wezwany przed jego oblicze.
- "Czy ten wasz autor powariował? Przecież z każdego rozdziału tekstu widać jego uwielbienie dla Zamoyskich".
- "On (chodzi o autora Waldemara Odorowskiego), przedstawił tylko patriotyzm Zamoyskich, ich gospodarność, dbałość o ludzi, którzy mieszkali zarówno w pałacu jak i walczyli o Polskę na polu walki ..." - staralem się spokojnie tlumaczyć napastliwemu cenzorowi.
- "Burżujów chcecie wychwalać? Krwiopijców ludu pracującego?!
- "Zamoyscy nie byli krwiopijcami, świadczy o tym chociażby historia ich herbu Jelita i hasło To mniey boli. Ponadto ustanawiali oni emerytury dla służby, leczyli personel na swój koszt. Ordynat Aleksander był przecież jeńcem niemieckich obozów koncentracyjnych"...
- "Czyżby? Coś mi się zdaje że wy, i ten wasz autor, antypolskiej propagandy słuchacie. Ciekawe, jak byście się czuli gdyby przyszło się wam urodzić, dajmy na to, w fornalskiej, biednej rodzinie, a w pałacu w Kozłówce odbywałby się na ten przykład, huczny bal i przez okna słychać byłoby śpiewy i hulanki burżujów, a wy mizerota, byście stali boso i zmarznięci za płotem, wściubiali nos przez sztachety i wciągali w swe głodne brzuchy zapachy pieczonych na rożnie dzików i bażantów, albo i wódeczki czy likierów. Chciałoby się Wam myśleć inaczej niż ja, co?! Burżuje i tyle! Ten tekst nie przejdzie!".
- "Autor tekstu zastrzegł nam wcześniej, że nie wyrazi zgody na żadne zmiany w tekście. Jeżeli cenzura się nie zgodzi na niektóre zapisy, to w oparciu o obowiązującą ostatnio nowelizację, proszę te miejsca odpowiednio zaznaczyć, my je wykropkujemy a w nawiasie podamy odpowiedni paragraf, który spowodował takową ingerencję. Niech się turyści domyślają co autor miał na myśli..."
- " Toż ja muszę wtedy protokoły specjalne pisać, posyłać to do Warszawy! Wiecie ile kłopotów mi przysporzycie tym waszym uporem i brakiem wyrobienia politycznego ?! Nie da się wam jakoś tego autora przekonać?"
Trafiła jednak Kosa (bo tak przezywano owego cenzora z racji podobnego do kosy nazwiska) na kamień. Odrzekłem, że nie jestem w stanie nakłonić autora do zmian w tekście, ponieważ pan Odorowski ma swoją charyzmę. Obiecałem, że mimo to spróbuję i przyjdę z odpowiedzią za tydzień. Oczywiście, nawet mi się nie śniło cokolwiek innego sugerowac autorowi niż wytrwanie w swoim przekonaniu.
Summa summarum Waldek Odorowski nie ustąpił w zasadniczej sprawie, ja - jako redaktor tego wydawnictwa - też nie. Poszliśmy tylko na nieduży kompromis. Otóż w zdaniu: "Jadwiga Zamoyska w obawie przed sojuszniczą Armią Radziecką, w czerwcu 1944 r. przewiozła do Warszawy część zbiorów pałacowych z Kozłówki", zamieniliśmy słowa o sojuszniczej Armii Czerwonej, zapisem: "w obawie przed nadchodzącym frontem".
Zarzutu cenzora, że chcemy godzić w sojusze ze Związkiem Radzieckim nie bylibyśmy bowiem w stanie odeprzeć.
Tenże informator jest dzisiaj białym krukiem, poszukiwanym na turystycznym rynku.
Zawsze warto bronić swoich racji, nie ulegać złym i niegodnym podpowiedziom, ponieważ prawda jest wartością najwyższą.